Starszy lejtnant Konstantin Nikołajewicz Szypow (23 Brygada Pancerna):
...Przy czym wypracowuje się szybko założenia taktyczne. My, na przykład, zawsze mieliśmy w lufie granat odłamkowy. Załóżmy, że strzelono do twojego czołgu. Ale że za pierwszym razem trudno jest trafić, ważne jest aby odpowiedzieć ogniem - czy widzi się cel, czy też nie – ważne, by nie dać się „rozstrzelać”. Później zaczyna się manewrować, obserwować. I jeśli namierzymy cel to zaczynamy weń walić. Jeśli zaś nie, można rzucić granat dymny udając, że czołg się pali i myśleć, co dalej. To właśnie jest zwiad. Tutaj obowiązuje zasada – kto kogo. Najważniejsze, że nie mam nad sobą żadnych Morozowów, nikt nie psuje mi humoru. Kontaktuje się tylko z dowódcą brygady, a i to poprzez dowódcę jego czołgu. Tylko kiedy wzywają mnie do zmiany marszruty, kontaktuję się z nim wprost. Pamiętam, że on zawsze chodził z pałką, lecz mnie ani razu nią nie tknął, a przecież mógł… prawda, nie był taki wyrywny, jak dowódca korpusu Kiriczenko – ten bezlitośnie lał, gdy go nie słuchano. Jednego razu wcześnie rano podeszliśmy pod jakąś miejscowość. Obok niej rozlokowali się żołnierze – zaspani i zmarznięci. Spytałem, co to za wieś i dlaczego oni tkwią tutaj, zamiast być tam. Odpowiedzieli, że od wieczora nie byli w stanie jej wziąć. Rozwinęliśmy się i poszli naprzód. Oddaliśmy po kilka wystrzałów z dział. Wdarliśmy się do miejscowości i piechota poszła za nami. Wzięliśmy tę miejscowość. Do Dąbia pozostawało całkiem niewiele – trzy lub cztery kilometry. (…) Wkrótce posuwamy się na zachód. Droga biegnie nasypem. Most nad niewielkim strumyczkiem. Strumień niewielki, ale równolegle doń biegnie solidny rów przeciwpancerny o głębokości 3-4 metrów o ścianach umocnionych belkami. Most przegrodzony dwoma półzaporami z drewnianych belek ustawionymi tak, aby przejeżdżający samochód lub czołg obrócił się i wystawił burtę. Pomiędzy zaporami płonie już ciężki czołg IS. Pozostałe stoją. Zszedłem z nasypu do rowu. Tam dwudziestu saperów pod kierownictwem szefa korpuśnej służby saperskiej próbuje łopatami wykopać zjazd. Tymi łopatkami można bardzo długo kopać. A rów pełen jest żołnierzy. Pełen! Drugi rzut piechoty. Ledwie zacząłem rozmawiać z piechurami, patrzę, podjeżdża „Willys”. Biegnie stamtąd jakiś kapitan: „Ty jesteś Szypow? Dlaczego tu stoisz? Jestem starszym oficerem łączności korpusu”. – „Widzisz, że na moście pali się czołg? Reszta stoi. Nie, tędy nie pojadę. Zaraz zrobią przekop.” – „W imieniu dowódcy korpusu rozkazuję!” – „A poszedł ty won!” I tyle. A tymczasem myślę: „Teraz zamelduje. Co robić?” Mówię: „Słowianie, długo tu będziecie popasać? Nie możemy przejechać. A dopóki nie przejedziemy wy nigdzie nie pójdziecie, a w tym rowie wykończą was z moździerzy.” – „Co mamy robić?” – „Rozbierajcie belki wzmacniające ściany i zasypujcie nimi rów.” I do pracy ruszyły trzy rzędy z lewej i trzy z prawej a saperzy tylko sypią ziemię między belki. Choć i tak nie za szybko, to jednak zasypują rów. A nam trzeba zaledwie metr-dwa spłycić – przejedziemy. (…) Udało się. Przeprawiliśmy trzy czołgi i wyskoczyliśmy na miejscowość. Podszedł tam też jeden lub dwa ciężkie czołgi. Straszny ogień. Naprzód! Idę jako drugi. Wjeżdżamy do miejscowości. Tam poruszamy się przytulając do ścian domów. Przeciwną stronę najpierw „czeszesz” z karabinu maszynowego, potem pakujesz pocisk w podejrzane miejsca, kamienne budynki i tak dalej. Po ostrzale przeskakujemy na drugą stronę. Poruszamy się cichutko. Przeszliśmy główną ulicą niemal do środka miejscowości. Później ona zakręcała a na zakręcie Niemcy zbudowali zaporę. Gdy tylko czołowa maszyna wbiła się w zaporę i obróciła – bach, trafiona. Obserwuję ją. Widzę, że wyskoczyli z czołgu i się czołgają. Dotarło dwóch. Zbliża się wieczór. Przybył w tym czasie do mnie zastępca dowódcy batalionu do spraw technicznych. Poczołgał się do pierwszego czołgu. Wrócił z informacją, że czołg jest sprawny. Dowódcy wozu nie ma. Pytam chłopaków z jego załogi: „Gdzie dowódca?” – „Wyskoczył, kiedy nas trafili i już go więcej nie widzieliśmy.” Wszedłem na czołg i drę się: „Putsko!!!” Cisza. I zwracam się do technika: „Trudno, idź poprowadź czołg.” Nawiązałem kontakt radiowy i zameldowałem, że nie widzę piechoty, stoję na zakręcie, jeden czołg trafiony. Każą wracać, skoro Niemcy odcięli piechotę a my znajdujemy się w okrążeniu. Ruszyłem jako pierwszy, uszkodzony czołg za mną a trzeci z tyłu. Działo obróciłem w lewo. Celowniczemu rozkazałem, aby był gotowy do otwarcia ognia. Wjeżdżamy na skrzyżowanie, a tam stoi żołnierz z „panzerfaustem”. Wystrzeliliśmy jednocześnie, ale widocznie albo źle wymierzył, albo przewrócił go podmuch. Pocisk przeleciał nad czołgiem. Wróciliśmy. (…) Następnego dnia rano zamieniono mi uszkodzony czołg. Ruszyliśmy naprzód. Miejscowość pokonaliśmy bez walki. Na wyjeździe stało porzucone przez Niemców działo. Zatrzymaliśmy się. Poszedłem na nie spojrzeć. Obok leżał tlący się jeszcze niedopałek. Myślę, że było to działo, które poprzedniego dnia trafiło nasz czołg. (…) Posunęliśmy się nieco dalej, zjechaliśmy z drogi w lewo w dolinkę i wszystkie trzy czołgi dostają się pod ogień! Jeden za drugim zostają trafione. Mi się udało – zdążyłem wyskoczyć. Dotąd spotykaliśmy się tylko z zasadzkami, a tutaj już przebiega zorganizowany system obrony z pozycjami ogniowymi i krzyżującymi sektorami ognia. Takie pozycje powinna niszczyć artyleria, a nie pojedyncze wozy… Na szczęście wozy tylko trafione, żaden nie spłonął i nie poległ żaden członek załogi. Zamiast wracać spokojnie na miejsce postoju brygady – nie mam już przecież wojska – poszedłem do ciężkiego czołgu stojącego niedaleko za domami. Poprosiłem chłopaków o kontakt z dowódcą brygady. A ten rozkazuje zostać na miejscu i oczekiwać na przybycie trzech maszyn, które idą na podmianę trafionych. Diabli nadali! Zbliżają się do mnie trzy czołgi. Dowódcy uśmiechają się – znudziło już ich śmiertelnie wleczenie się w kolumnie. Są przecież czołgistami… Stawiam zadanie lejtnantowi Puzinowi – przystojnemu moskwianinowi o gęstej czuprynie: „Pojedziesz dolinką. Nie posuwaj się przez otwarty teren. Chowaj się za krzaki.” Ucieszył się, że dostał jakiekolwiek zadanie – i naprzód! Minęły trzy minuty, jeszcze nie zdążyłem postawić zadań pozostałym – słup ognia. I już go nie ma… Nadeszła kompania piechoty – 15 ludzi. Zrozumiałem, że nie przeskoczymy. Oceniłem w przybliżeniu, że pozycje Niemców znajdują się w zagajniku, znajdującym się około 500 metrów na lewo. Wezwałem tam artylerię i lotnictwo. Z dowódcą kompanii piechoty umówiliśmy się, że ruszą za nami tyralierą z krzykiem „Ura!” Zagrała artyleria, nakryła tamten zagajnik, drzewa się przewracają. Nadleciały szturmowce – poprawiły. Ruszam z dwoma pozostałymi czołgami naprzód. Piechota rozwinęła się w tyralierę. I te 300-400 metrów przebyliśmy jednym skokiem bez przerwy, nie tracąc ani jednego człowieka. Przed nami niewielkie wzgórze, za nim domy – przedmieścia Dąbia. Przez wzgórze cofają się Niemcy. Wali w nich wszystko, co możliwe. Gdybym dowodził, to możliwe, że na plecach ich wdarlibyśmy się do miasta. Ale nie dowodzę. Zatrzymaliśmy się. Zapada noc. Pojawia się Morozow: „Szypow, daję ci jeszcze trzy czołgi. Nocą pięcioma czołgami i kompanią piechoty (kompania! 15 ludzi!) wedrzesz się i zajmiesz skrajne domy. Zajmiesz obronę i będziesz oczekiwał na podejście naszych wojsk.” (…) Podeszły czołgi z drugiego batalionu. Wykończyli nasz, 3 batalion, potem zaczęli drugi, a pierwszy idzie w rezerwie. No dobrze, przywitałem ich. Przyszedł do mnie dowódca kompanii piechurów: „Co będziemy robić?” – „Grać na czas. Możemy coś zdziałać jak zaświta, w ciemnościach niczego nie zwojujemy. To awantura. A ja się awanturami nie zajmuję.” Przed świtem ruszyliśmy. Czołgi kolumną, piechota na czołgach, a dowódcy pieszo na przedzie. Zaczyna świtać. Czołgi rozśrodkowałem zadecydowawszy, że nie będziemy niczego zdobywać, a po prostu wykonamy rozpoznanie bojem, aby chociaż wykryć punkty ogniowe. Gdy tylko się troszkę rozwidniło, zaczęli w nas walić. Prowadzę natarcie i obserwuję, skąd biją. Walka trwała około godziny. Potem zapalili jeden z moich czołgów. Zabraliśmy rannych i pod osłoną ognia wycofaliśmy się na pozycje wyjściowe. Oczywiście systemu ognia nie rozpoznałem – pięcioma czołgami rozpoznać go trudno – nieprzyjaciel zaangażował tylko tyle środków, by rozprawić się z naszymi czołgami. Ale te punkty ogniowe, które się ujawniły, naniosłem na mapę. Zameldowałem Morozowowi i poszedłem do sztabu brygady. Wracam. Morozow nagle mi oświadcza: „W pierwszym batalionie zachorował dowódca kompanii. Idź i go zmień.” Przecież to nie giełda pracy! Tam mają sześciu dowódców plutonów! Mówię: „Nigdzie nie pójdę.” Poszedłem sobie i wsiadłem do czołgu. Minął jakiś czas, brygada ruszyła do ataku. Na początku wszystko szło normalnie, ale potem zmienił się reżim ognia. Najpierw prowadziła ogień artyleria lądowa przeciwnika, ale potem siła wybuchów znacznie wzrosła. Myślę, że zaczęła strzelać artyleria nadbrzeżna lub okrętowa. Płoną czołgi. Oczywiście nie wszystkie, ale widać, że 3-4 maszyny są w płomieniach. Pozostałe stanęły. Pojawił się dowódca drugiego batalionu, kapitan Kupcow. Za nim czołg z numerem 01. O Boże! Przyjechał Kuzniecow, dowódca brygady. A my pod ogniem moździerzy. Na czołgu Kupcowa rozwinięto sztandar i ruszył on naprzód, by zebrać czołgi. Słyszę: „Szypow!” – znajomy piskliwy głosik dowódcy brygady. – „Posłał cię Morozow do kompanii? Dlaczego nie poszedłeś?” – „A co, tam swoich oficerów nie mają?!” – „Widzisz, gdzie są czołgi?” – „Widzę, ale te, co stoją – trafione, a całych nie widzę.” „To znajdź i rusz naprzód. Nawiąż łączność. I naprzód!” To znaczy połączyć się z jego radiostacją, a potem ruszać. Jestem mu potrzebny na smyczy. Prawidłowo. Siadłem do czołgu: „Błyszczący! Ja – orzeł!” Nawiązałem łączność. Nie pojechałem do trafionych czołgów – tam nie było już czego szukać. Rano jeszcze, kiedy szliśmy do ataku, zauważyłem, że na lewo od nas są wąwozy. Na pewno ocalałe czołgi tam się zebrały. Wytrzymać w niszczycielskim ogniu takiego kalibru i w takiej masie pocisków nie jest po prostu możliwe. Koniecznie trzeba uciekać na prawo lub lewo. Tchórzy tam nie było. Jadę w pierwszy wąwóz – nikogo. Po plecach przebiegły mi ciarki. W nausznikach krzyk dowódcy brygady: „Gdzieś ty polazł!!!” A ja tylko odpowiadałem: „Zrozumiałem, odbiór.” Docieram do drugiego wąwozu – i oto SĄ, kochani moi, rozpełzli się po wzgórzu. Widzę, idzie ku mnie człowiek. Poznałem dowódcę drugiego batalionu, Kupcowa. „Szypow, to ty?” – „Ja.” – „Po coś przyjechał?” – „Przysłali, abym was pozbierał.” – „Czego potrzebujesz?” – „Dwa czołgi.” – „Dobrze.” Wydałem rozkaz. Jeden czołg jest. Dowódca drugiego czołgu: „Nie podporządkuję się wam. Nie jestem z waszego batalionu.” Nie mam czasu na dyskusje i mówię: „Wiesz, że wczoraj chłopaki ze „smierszy” zabrali jednego czołgistę? Ty będziesz następny.” Chłopak zmienił się na twarzy: „Zrobię, co rozkażecie.” I tak mam trzy czołgi. Na grzbiet wzgórza nie ma co iść – czołowy atak nic nie da. Podejdziemy od lewej. Próbowali już tego beze mnie - na wylocie wąwozu dopala się czołg. Rozstawiłem wozy u wylotu wąwozu. Naprowadziłem ogień artylerii na sąsiadujące z nim domy. Potem lotnictwo. Rozkazałem zacząć jazdę w czasie nalotu. Podzieliłem cele między załogi. Nie jest łatwo wyskoczyć tak ze skuloną głową i cały czas strzelać. Naszym pierwszym zadaniem jest przeskoczyć odkryty teren i skryć się za domami, potem pójść na lewo i drogą wyjść na Dąbie. Kupcow pyta: „A ja co mam robić?” – „A ty bierz cały ten cygański tabor i ruszaj osłaniać nasze prawe skrzydło. Jak ruszymy w tamtą stronę, oddajecie po jeden-dwa strzały na drogę. To nasze przygotowanie artyleryjskie.” I tak, z lewej osłania mnie artyleria, w przedzie lotnictwo, z prawej czołgi. (…) Wszystko zagrało na 100% i posunęliśmy się o jeden-dwa kilometry. Podjechała kolumna – dwadzieścia czołgów, którą prowadził Kupcow: „Co dalej?” – „Rozwijamy natarcie na Dąbie.” Poszliśmy nieco naprzód. Idziemy i rozmawiamy, ja odwracam się, a Kupcowa nie ma – leży kilka metrów ode mnie i jęczy. Raniło go. Nie za mocno, ale nie jest zdolny do walki. Położyliśmy go na czołg i zawieźliśmy na tyły. W piwnicy domu rozwinąłem punkt obserwacyjny, wystawiłem wartę. Póki co postanowiłem nie pchać się do przodu. Nagle hałas i kłótnia: „Jeszcze słowo i będę strzelać!” – „Dobra, prowadź do dowódcy.” Dowódca kompanii karnej… Ich zadaniem też jest Dąbie, ale nie mają amunicji do automatów. Dałem mu naboje i skrzynkę granatów, zapalniki. Skierowałem przed czołgi, w gotowości do uderzenia na Dąbie. Część okopała się za czołgami. Jeśli ogień będzie słaby, to pójdą jako desant, a jeśli silny – za czołgami. Minął jakiś czas – znów ktoś tam szumi na górze. Okazuje się, że przybył artylerzysta z dwoma armatami. I ich rozmieściłem w naszej gromadzie. Teraz jest i artyleria, i piechota. Czyli – wszystko normalnie. Wrócił czołg, który odwiózł rannego dowódcę batalionu, przekazując pozdrowienia od niego. Jest niemal północ. Przybył oficer łączności: „Towarzyszu starszy lejtnancie, rozkazuje wycofać wszystkie czołgi do rejonu wyjściowego.” Zaprosiłem artylerzystę i dowódcę „karniaków” i powiedziałem, że dostałem rozkaz. (…)
|